Mieliśmy jechać z Adamem na jakąś fajną wycieczkę, ale Adamowy Prophet chyba nie był w nastroju na jazdę. Skrzypiał, stukał i doprowadził swojego właściciela do dziewiątego stanu wkurwienia na dziesięciostopniowej skali :) Adam się zatrzymał, rzucił rowerem i stwierdził, że pierdoli i dalej nie jedzie :) Ja tam nie miałam zamiaru rezygnować z wycieczki, tym bardziej, że okazało się, że sekta niedaleko śmiga gdzieś na rowerach. Postanowiłam się do nich dołączyć, ale jako, że Adam bardzo dobrze mnie zna i wiedział, że nie trafiłabym w umówione miejsce nawet z GPSem, postanowił jechać ze mną. I bardzo dobrze zrobił, bo cel sekciarskiej wycieczki był prosty: jakiś bar, a później może następny, a dalej się zobaczy :) Pojechaliśmy więc na piwo do sklepu w Bechcicach, a później do baru u Józka, który tak naprawdę nazywa się Wojtek. Adamowi już zaczął poprawiać się humor, ale na koniec pojechaliśmy jeszcze do Eligiusza na obiado-kolację i cytrynówkę :) A, zapomniałam jeszcze dodać, że jechałam z Adamowym widelcem, żeby sprawdzić czy stuka tylko coś przy korbie, czy widelec też. Otóż widelec też :)
Powrót w zupełnych ciemnościach. Nie pakowaliśmy się na oświetlone drogi, bo my byliśmy nieoświetleni, ale na nieoświetlonych drogach nsza nieoświetloność stanowiła większy problem :) Tym bardziej, że kawałek był po dziurach. Jak się jedzie z zamkniętymi oczami można uzyskać podobny efekt :)
Wczesnym rankiem (bo około 10:30) umówiłam się z Eligiuszem, że pojedziemy do Gieczna na golonkę, bo podobno mają pyszną. Ja golonki nie jadam, ale schab też był pierwsza klasa. Na miejsce dojechaliśmy różnymi drogami dzięki GPSowi. A to jakąś szutrówką, a to bardzo rzadko uczęszczanym asfaltem. W każdym razie ani razu nie wjechaliśmy na główną trasę z czego byliśmy bardzo zadowoleni. Z powrotem jeszcze weszliśmy na cmentarz do Modlnej, gdzie leżą żołnierze z bitwy pod Bzurą (kiedyś wszyscy mieli na imię Józef, Franciszek albo Stanisław). Dalej do domu, bo musiałam wyjśc ze swoim zwierzęciem, a później jeszcze do Adama pooglądać mostki i popatrzeć na pociągi w góry :D
Parę zdjęc:
A ja się męczyłam po tym piachu, bo jakoś nie wpadłam na to, że można bokiem :)
Z Ojcem Eligiuszem i Jerry'm pojechaliśmy od rana na rundkę do Łagiewnik + wizyta w Modrzewiaku. Wycieczka bardzo sympatyczna, a Jerry strasznie zapierdzielał :) A podobno jest w okresie rekonwalescencji. A po południu jeszcze do Adama. Nie mam fotek z tego dnia, ale mam nadzieję, że nikt się nie obrazi jak wrzucę parę z niedzielnego spływu Wartą :) Ogólnie przepłynęliśmy jakieś 35km od Uniejowa do Koła z kosmiczną średnią ok 6km/h :)
Zamek w Uniejowie
Prawie cała grupa
Ja i moja rowerowa opalenizna od rękawiczek :)
I na koniec moje ulubione zdjęcie. Podobno kupa też była, ale ja już na szczęście tego nie widziałam :)
Z kolegą do Łagiewnik. Gdzieś po drodze na asfalcie wyprzedzał nas jakiś koleś na szosówce i powiedział do kolegi "taka góreczka, a ty taka pizdeczka?". A i tak jechał wolno jak na szosówkę :) Później spotkaliśmy go jeszcze gdzieś, gdzie już niestety skończył się asfalt. Tam to my go wyprzedziliśmy. Aż żałuję, że nie powiedziałam czegoś w rodzaju "Taki piaseczek, a ty taki fiuteczek?" :) Ale koleś był jakiś dziwny, bo darł się, klnąc przy tym niemiłosiernie, że się zakopuje. A po południu jeszcze do Adama przez Pabiankę.
Zgodnie z tradycją (Hmm... to już jakiś drugi raz będzie :)) ostatniego dnia w górach zrobiliśmy lajtową wycieczkę z wyciągiem. Rano pociągiem do Krynicy, stamtąd parę kilometrów na dolną stację wyciągu i dalej luksusowo na górę. Rowerzyści są tam traktowani jak VIPy. Nie dość, że wjeżdżamy na górę bez męcznia, to jeszcze bilet rowerzysta + rower jest tańszy niż zwykły turysta bez roweru. Poza tym z rowerem nawet nie trzeba stać w kolejce! Nic, tylko jeździć na rowerze. My wsiedliśmy do zwykłego wagonika, a rowery jechały zaraz za nami w wagonie towarowym. Z nami jeszcze dwóch "zjazdowców" w wieku około 14 lat, a przy wkładaniu rowerów do wagonika, jednemu z nich odpadło koło :) No cóż... Miłego zjeżdżania :) Odważne chłopaki. Na górze większe tłumy niż w mieście na dole. Większość osób wjeżdża na górę, idzie jakieś 50m do knajpy, je odbiad z ładnym widoczkiem, robi zdjęcie z plastikowym dinozaurem i wraca z powrotem kolejką w dół. No w sumie... Po co się męczyć. Przecież są na wakacjach. Ja tam mogę ich zrozumieć, ale Adam był oburzony. Aha... Miałam opisywać wycieczkę :) No to z góry zabraliśmy się czerwonym szlakiem do Rytra. Szlak bardzo malowniczy, czasem wiedzie szeroką leśną drogą, czasem zwęża się do malowniczego singla. Ogólnie w 100% przejezdny, często poza lasem z ładnymi widokami. Sporą część jedzie się raczej bez większych technicznych problemów. Przynajmniej na fullach :) Za to końcowy zjazd do Rytra jest raczej całkiem hardcorowy. Jest mocno stromo. Jak stromo może potwierdzić grupka Niemców, którzy stwierdzili, że nie muszą nas przeouszczać, bo i tak będziemy musieli prowadzić. E tam. My elegancko wsiedliśmy na rowery i z tyłkami nad tylnym kołem zjechaliśmy. Raz trochę wypadłam z zakrętu, ale ogólnie nawet się nie wywliłam :) Dobrze, że Adam na dole przetłumaczył mi tych Niemców. Teraz mogę być z siebie dumna :) Z Rytra już po płaskim do domu. A już w Piwnicznej razem z Panem Harnasiem zatapialiśmy swoje smutki. Ostatni dzień w górach już za nami...
Szczyt Jaworzyny Krynickiej. Prawda, że jak małe miasteczko?
Tak do końca nie załatwiliśmy sprawy tym wyciągiem. Parę podjazdów też się zdarzyło.
Kwaterę w Piwnicznej wybraliśmy międzi innymi po to, żeby przejechać właśnie tę trasę, którą Adam podpatrzył tu i tu. Na początku trzeba było podjechać na Obidzę (930 mnpm). Po poniedziałkowej wycieczce wiedzieliśmy już, że nie ma sensu wbijać się na zielony szlak, bo jest średnio przejezdny, tylko podjedziemy czerwonym po asfalcie i betonowych płytach. Nudno, bo nudno, ale przynajmniej stosunkowo szybko i efektywnie. Jakieś 10 km podjazdu i jesteśmy na Obidzy. Tam jemy drugie śniadanie i zaczynamy włąściwą wycieczkę jadąc niebieskim szlakiem. Na początku jedziemy w miarę po płaskim z minipodjazdami i zjazdami. Wszystko byłoby super cycuś malina, gdyby nie to, że prowadzoną tamtędy zwózkę drewna i szlak był zmasakrowany. Po drodze spotykamy rowerzystę, który jedzie tę samą trasę w drugą stronę (pozdrawiamy). Dojeżdżamy na bardzo malowniczą przęłecz Rozdziela, gdzie zaczynają sie Małe Pieniny. Pędząc po trawie zjeżdżamy na dół, żeby później podjechać na Wierchliczkę. Na szczycie czeka na mnie Adam, a ja przez jakieś 10 minut gadam jaka jestem z siebie dumna, że podjechałam :) Pod Smerkową opuścilismy niebieski szlak, bo wcześniej spotkany rowerzysta powiedział, że w tych rejonach jest błoto po pas i nieprzejezdnie; ale ścieżka, któą wybraliśmy za bardzo zjeżdżała na dół, więc przez pole podprowadziliśmy rowery z powrotem na niebieski szlak. Od tamtego miejsca niebieski to czysta poezja: najpiękniejszy singletrack jakim miałam okazję jechać. A co ja będę opisywać, niżej są zdjęcia. Niestety kawałek dalej trzeba było podprowadzać rowery na Wysoką. Szlak omijał szczyt Wysokiej, więc i my darowaliśmy ją sobie, bo i tak trzebaby było podprowadzać. Chwilę później znów wjechaliśmy na singielek. Gdzieś po drodze na cholernie śliskiej ścieżce zaliczam glebę, ale to nic. Jedziemy dalej i docieramy na Szafranówkę. Jakaś kolonia szybko nas stamtąd wypłoszyła, więc wbiliśmy się na żółty szlak do Szczawnicy. Po drodze go zgubiliśmy i wjechaliśmy do jakiegoś gospodarstwa, a dalej zjechaliśmy jakimiś nieoznakowanymi ścieżkami. Bardzo żałuję, że były nieoznakowane, bo teraz nie można ich nikomu polecić. Ten zjazd był naprawdę niesamowity. Stromy i mocno kamienisty. W Szczawnicy zjedliśmy obiad i tam się rozstaliśmy. Adam postanowił wrócić przez Pasmo Radziejowej zdobywając między innymi Czeremchę, Przehybę, Radziejową i Wielki Rogacz. Chciałam jechać razem z nim, ale Adam stwierdził, że razem nie zdążymy. A szkoda, bo tego dnia jechało mi się naprawdę dobrze. Chociaż podobno było trochę prowadzenia, więc może nie żałuje :) Ja za to udałam się asfaltem do Rezerwatu Biała Woda, a stamtąd żółtym szutróweczką przez rezerwat z powrotem na Przełęcz Rozdziela. Ciągle delikatnie podjeżdżałam, ale jakoś specjalnie tego nie czułam. Dopiero jakieś 2 km przed przełęczą zaczął się właściwy podjazd. Nachylenie koło 25%, ale szutrówka prawie jak asfalt... i wtedy przekonałam się, że nie mogłabym sama jeździć po górach :) Na początku podjeżdżałam, ale po chwili zatrzymałam się żeby zrobić zdjęcie i tak sobie myślę, że Adama nie ma, innych ludzi też nie ma, więc co się będę męczyć skoro mogę podprowadzić :P Podprowadziłam na przełęcz i tam zauważyłam, że mam mało powietrza w tylnym kole. Niestety pompka podróżowała u Adama w plecaku :/ Ale do Obidzy, gdzie mieliśmy się spotkać jeszcze tylko parę km po płaskim, więc powolutku z pływającym tylnym kołem dotoczyłam się na miejsce spotkania. Tam rozbebeszyłam tylne koło i chwilę poczekałam. Adam$, kiedy przyjechał, zakleił mi dętkę, a że już zaczęło robić się ciemno, do Piwnicznej zjechaliśmy tą samą drogą, którą wjeżdżaliśmy, czyli po asfalcie i betonowych płytach. Niektórzy uważają tę trasę za najpiękniejszą w polskich górach. Właściwie to chyba mogę się z nimi zgodzić :)
Od rana lało, więc tego dnia zrezygnowaliśmy z rowerów żeby spędzić ten dzień jak każda inna para na wakacjach :) Po południu nawet wyszło słońce, ale pogoda była nadal niepewna, poza tym Adam miał całkowicie przemoczone buty rowerowe po wczorajszym, więc jak każda inna para w cywilnych ubraniach pojechaliśmy na spacer wzdłóż Popradu na lody i oranżadę. A po południu jeszcze ja odświeżałam sobie pamięć jak to się jeździ na koniach. Jeszcze udało mi się jako tako zagalopować, więc nawet nie było tak źle, tylko, że ta cholera nie miała hamulców :)
Sesja na proroku. Koszmarne siodło, ale poza tym jakoś ujdzie :)
Fajna miejscówka, gdyby tylko w pobliżu nie było gniazda cipodrążów :)
Tak, tak, wiem. Pięty w dół, palce do konia. Ale jakoś mi się zapomniało :)
Pierwszy dzień w Beskidzie Sądeckim, więc jedziemy na krótką zapoznawczą wcycieczkę. Pani na kwaterze powiedziała nam, że rowery możemy przypiąć sobie do drzewa na otwartym podwórku :/ A my nawet nie mamy zapięć. Decyzja zapadła taka, że nasze bajki będziemy trzymać w samochodzie. Rano szybkie składanie rowerów do kupy i ruszamy. Mieszkamy koszmarnie nisko bo na wysokości ok. 360 mnpm. Na początek podjazd na Eliaszówkę (1020 mnpm). Najpierw po betonowych płytach. Szło ciężko, bo było dość stromo, ale jeszcze jako tako dawałam radę. Dziwnie te góry jakieś, bo nawet jak już byliśmy na znacznej wysokości około 700 mnpm, to nadal jechaliśmy przez pola i często mijaliśmy jakieś domy. Chciałam już wjechać do lasu. Jednak bardzo szybko tego pożałowałam. W lesie zaczęło się prowadzenie i muchy... Muchy bły wszędzie, latające, siadające, włażące wszędzie. Nawet nie mogłam otworzyć ust, żeby sobie posapać, bo właziły mi do ust. Do tego szlak był raczej pieszy. Adam próbował walczyć, ale udawało mu się to raczej na pojedynczych odcinkach, bo co chwilę i tak trzeba było schodzić z roweru i przeprowadzać. Nachylenie ponad 22% i do tego nawierzchcia mocno zniszczona przez wodę. Chciałam zawrócić, ale razem stwierdziliśmy, że dojadziemy razem na Obidzę i ja stamtąd spokojnie zjadę do domu. Na szczęście za Eliaszówką dało już się normalnie jechać i niesamowitej prędkości zgubiliśmy muchy :) Na Obidzy spotkaliśmy się Anią i Dominikiem z onthebike.com, Adam wypił piwo, ja tym razem poumierałam przy soczku. Jakoś odzyskałam siły i razem we czwórkę ruszyliśmy na Wielki Rogacz (1182 mnpm). Kawałek przejechaliśmy, ale na stromym kamienistym podjeździe po kolei ktoś się poddawał i schodził z roweru. Adam jako jedyny dojechał do końca. Cwaniaczek na pewno oszukiewał :) Jeszcze nie wiem jak, ale z czasem na to wpadnę :) Na szczycie zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę i tam się rozdzieliliśmy. Dominik z Anią pojechali w swoją stronę dalej pod górkę, a my radośni obniżyliśmy siodła i pomkneliśmy w dół. To był zjazd... Ponad 800 m w pionie za jednym zamachem. Jescze jakaś połowa bardzo fajnymi technicznymi krętymi ścieżkami, a reszta niestety już szerszą polną drogą, na której dalej zaczęły pojawiać się betonowe płyty. Jednak zawsze jakieś plusy. Droga miała spore nachylenie i można było nabierać zawrotnych prędkości. Chyba warto było się pomęczyć z tymi muchami :)
No, może nie tak zupełn ie dla leniwych, bo na początek trzeba było wjechać do schroniska Pod Śnieżnikiem. Tym razem nie jechaliśmy żadnym szlakiem, tylko nieoznakowanymi drogami, które polecił nam poznany GOPRowiec. Droga faktycznie bardzo fajna, bo co jakiś czas wyjeżdżaliśmy z lasu i otwierał się widok na góry i zaraz lepiej się jechało :) Stamtąd, slalomem między ludźmi zjechaliśmy na Przełęcz Śnieżnicką i tam wjechaliśmy na czerwony szlak. Jechaliśmy już tamtędy parę dni wcześniej, ale wtedy ominęła nas największa atrakcja tego szlaku - widoki. Tym razem były naprawdę niesamowite. No i też nawierzchnia całkiem z jajem - nareszcie nieszuter (tak, tak, "nie" z rzeczownikami piszemy razem :)). Czerwonym do Żmijowej polany i stamtąd zielonym rowerowym do Siennej. Po drodze, koło trasy DH po wyciągiem Adam złapał gumę, więc zaliczyliśmy postój. Jakaś połowa ludzi na wyciągu to downhillowcy z rowerami. Co dziwne, to ich średnia wieku to jakieś 15 lat :) Ok, Adam załatał i jedziemy dalej. Zastanawialiśmy się czy nie zjechać trasą DH, ale nie chcieliśmy być zawalidrogami dla innych :) Dlatego dalej zielonym rowerowym, ale też szybko juz pod wyciąg. Tam komfortowo załadowaliśmy rowery i wjeżdżamy na górę. Trochę się bałam, bo widziałam jak wjeżdżają inni z rowerami na kolanach, poza tym słyszałam, że może się trochę poobijać. Na szczęście jak obsługa mnie zobaczyła to powiedzieli "uuu, pani to pewnie chce na wieszaczku". Oczywiście, że chciałam na wieszaczku :) Niektóre krzesełka miełay specjalne wieszaki na rowery + poobklejane rury, żeby rower się nie obijał. Naprawdę full serwis. Parę minut i odzyskaliśmy straconą wysokość. Z Czarnej nartostradą B1, gdzie zaliczyłąm lekką glebę, dojeżdżamy znów do Żmijowej Polany. Tam pogadalismy chwilę z panem na rowerze i wbiliśmy się na zółty, a dalej na niebieski. Gdzieś po drodze na liczniku pojawiło się ponad 60 km/h. Bez żadnego kręcenia. Jakby to był jakiś dobry asfalt, to pewnie jeszcze bym dokręciła, ale że nie był, to zaczęłam hamować. Jednak tchórz ze mnie :) Dalej na Górkę Parkową i do domu. Wycieczka była naprawdę super. Nie tylko dzięki temu wyciągowi, ale ogólnie trasa bardzo mi przypasowała.
Podjazd drogą poleconą przez GOPRowca - miał chłopak rację :)