Od początku wszystko układało się do dupy. Na początku okazało się, że
Adam zgubił prawo jazdy i pod
Górę Kamieńsk, gdzie się wybieraliśmy, musiałam prowadzić ja, co szczerze mówiąc nie wychodzi mi najlepiej :P (po drodze Adam parę razy prawie, jak to się mówi, "pierdolnął zawał"). No trudno. Na dole, przy zakładaniu rowerów na bagażnik, okazało się, że nowy widelec Adama nie pasuje do naszego super-mega-bajeranckiego bagażnika rowerowego. No nic, zapakowaliśmy rower na tylne siedzenie.
Na miejscu, po złożeniu rowerów do kupy, zła passa nas nie opuszczała. Pokłóciliśmy się :) Co do samej jazdy: Góra Kamieńsk okazała się być całkiem czerstwą górą. Mieściły się na niej 4 kiepskie rodzaje nawierzchni: asfalt, płyty betonowe, piach po kostki i trochę kiepskiego szutru. Ot taka górka na rodzinne wycieczki. Co wcale nie znaczy, że na podjazdach się nie zmęczyłam :P W rezultacie na górę wjechaliśmy chyba ze 3 razy różnymi drogami.
Jakby tego było mało, ta pieprzona górka dla matek z dziećmi miejscami była zdradliwa. Nie było tam ani jednego porządnego zjazdu. Jak już się dało rozpędzić, to zaraz wjeżdżało się na część piaskową i po prędkości. Miejscami wyskakiwały też wielkie koleiny. No właśnie... Adam w jedną z nich wpadł, a próby wyskoczenia z niej nie zaliczył pozytywnie. Efekty na zdjęciach.
Aha. jeszcze jedno. Dodatkowo był to ostatni dzień moich wakacji, które trwały dokładnie od środy do niedzieli. Od poniedziałku zaczęłam dwumiesięczne praktyki, czyli pracę, tylko bez wynagrodzenia :) Będę albo projektować chłodziarki, albo robić herbatę. Jedno z dwóch :)
Miejscami przynajmniej widok był ok
Minę miałam średnio zadowoloną :)
Adam pozuje w rowie odprowadzającym wodę
W jakąś wodę też tę górkę zaopatrzyli
Kawałeczek lasu. Reszta to raczej pola
Koleina, która załatwiła Adama
I efekty:
Lewa łydka z wypustką :)
I urwana miesięczna manetka